sobota, 3 sierpnia 2013 |

Rozdział 1

 O potworze spod łóżka, złodzieju dinozaurów
i Śmierci pukającej do drzwi

Chłopiec kurczowo ściskał w ręku kartkę z zeszytu, jak gdyby bojąc się, że perfidne wietrzysko lada chwila zechce mu ją wyrwać i poszybować wraz z nią hen daleko. Obawa ta może i byłaby uzasadniona, gdyby nie fakt, że wiatru ani widu, ani słychu. Powietrze było równie mętne i przytłaczające, co atmosfera panująca w lesie. Chłopca zewsząd atakowała wszechogarniająca szarość. Zarówno ołowianego nieba, pokrytego burymi, zwiastującymi burzę chmurzyskami, jak i drzew oraz innej roślinności bujnie rosnącej wokół wydeptanej ścieżki, którą kroczył. Pomimo braku wyraźnych ruchów powietrza, dzień był raczej chłodny, choć może istniały inne powody, dla których jego ramiona pokrywała gęsia skórka. Co chwilę zerkał na kartkę, by upewnić się, że zmierza w odpowiednim kierunku. Każdy wiedział, że w lesie znajduje się Blaszany Zamek. Każdy wiedział także, że wystarczy iść prosto tą szeroką, wydeptaną ścieżką, żeby tam trafić. Każdy oprócz niego. Jako rasowy strachajła panikujący na każdą wzmiankę o duchach czy potworach, nie chciał nawet wiedzieć, że gdzieś w okolicy znajduje się jakiekolwiek upiorne zamczysko, albo co gorsza, że młoda mieszkanka tegoż zamczyska chodzi z nim do jednej klasy. Musiał jednak pokonać swe irracjonalne, młodzieńcze lęki i zapuścić się w mroczne okolice. Być może fakt uczęszczania do szkoły z dziewczęciem zamieszkującym Blaszany Zamek nie był taki zły. Tym razem zadziałał na jego korzyść. Oczywistym było, że ktoś reagujący tak lękliwie na każde, choćby najlżejsze wspomnienie o monstrach nie znał dokładnego adresu mrocznego zamczyska w głębi lasu, a od koleżanki (choć może trafniejszym byłoby określenie „dziewczyny, od której zazwyczaj trzymał się jak najdalej”) otrzymał pięknie wymalowaną czarnym flamastrem na odwrocie ulotki mapę, jak dotrzeć do celu. Uznał, że rozmowa z upiorną Veronicą oraz wyprawa do jeszcze upiorniejszego zamku są niczym w porównaniu do zakończenia jego potwornych problemów. Jeżeli wujek dziewczyny faktycznie był słynnym terapeutą do spraw relacji ludzi i potworów i potrafił rozprawiać się z podobnymi do jego sytuacjami, dlaczego miałby nie spróbować? Mimo iż w duchu wciąż przekonywał sam siebie do mądrości powtarzanej mu przez rodziców, że przecież nic złego nie może go spotkać u lekarza, nogi miał jak z waty i trząsł się niczym osika. Z każdym kolejnym krokiem coraz mocniej zaciskał rękę na kartce. W końcu, po marszu, który dla chłopiny zdawał się trwać całą wieczność i jeszcze trochę, ujrzał koniec leśnego gąszczu. Wyłonił się przed nim spory pagórek urządzony na kształt ogrodu. Kolorowe kwiatki, małe drzewka i różane krzewy jakoś nie pasowały do atmosfery miejsca, jaką budował mroczny las i stojący na środku wzniesienia zamek. Z kolei otaczający posesję metalowy płot u góry zakończony wyglądającymi na bardzo ostre szpikulcami, pasował do tej okolicy jak znalazł. Furtka była lekko uchylona. Chłopiec podszedł doń niepewnym krokiem i otworzył nieco szerzej. Metalowa brama zaprotestowała głośnym i przeciągłym skrzypnięciem. Speszyło to biednego chłopczynę jeszcze bardziej, gdyż tak natarczywy dźwięk z pewnością dał już znać wszystkim w pobliżu, że przybył gość. Bardziej lub mniej proszony. Odczekawszy chwilę i tym samym upewniwszy się, że żadne rozgniewane hałasem bestie nie zechciały ukarać go rozszarpaniem na strzępy za zakłócanie im poobiedniej drzemki, ruszył dalej. Ścieżka ułożona z różnokształtnych kamiennych płytek prowadziła wprost do zamku. Nad potężnymi drzwiami wejściowymi, do których zdecydowanie lepiej pasowałoby określenie „brama wejściowa”, znajdowała się drewniana tabliczka, na której widniał napis z ciemnoczerwonej farby.
„KLINIKA PRZYPADKÓW POTWORNYCH I TAJEMNICZYCH
Doktor Candelario zaprasza. Codziennie, o każdej porze dnia i nocy.”
Przynajmniej chłopiec miał pewność, że trafił do właściwego Blaszanego Zamku. Zapewne, gdyby nie był bliski omdleniu ze strachu, zacząłby głowić się nad tym, po cóż ktoś pokrył cały swój zamek blaszanymi płytami lub na taki go ustylizował. Budynek przypominał groteskowe połączenie upiornego zamczyska rodem z horroru i starego czajnika. Chłopak upchnął zmiętą kartkę do kieszeni spodni, uznając, że nie będzie mu chwilowo potrzebna. Wtedy też zauważył, że niemal całą wewnętrzną stronę jego prawej dłoni pokrywają czarne plamy. Tak się biedaczkowi ręce spociły z tych całych nerwów, że aż dały radę rozpuścić nieco markera na prowizorycznej mapie. Skrzywił się i wytarł ubrudzoną dłoń o spodnie, które, na całe szczęście, były równie czarne, co tusz, więc nie zostawił widocznej plamy na materiale. Drugą ręką, coby nie narazić się na gniew właściciela posesji, jeżeli ubrudziłby markerem również kołatkę, złapał za mosiężne kółko zawieszone pod głową upiornego kocura. Zanim jednak zdążył zapukać, usłyszał krzyk tak przeraźliwy, że aż podskoczył, przeszły go ciarki i doszczętnie pobladł. Chłopiec był wewnętrznie rozdarty pomiędzy ucieczką jak najdalej stąd, a skuleniem się pod drzwiami w obawie, że nogi odmówią mu posłuszeństwa. Odczekawszy, aż echo krzyku obijające się o zamkowe mury ucichnie, zebrał się w sobie i zapukał. Nie za cicho, gdyż chciał zostać usłyszany oraz nie za głośno, by nie narobić zbytniego rabanu.
Tymczasem urzędujący na zamku doktor Candelario zupełnie nie wiedział, co począć ze sobą oraz nieznośnym kociskiem wbijającym pazury w jego głowę. Bolało, oj, jak bolało! Tak bolało, że od jego wrzasku wywołanego bólem i szokiem z powodu nagłego ataku zwierzęcia, aż zatrząsały się fundamenty. Opieka nad pozostawionym przez dziadka nie do końca żywym futrzakiem była jednym z warunków, jakie musiał spełnić, by móc zamieszkiwać zamek, toteż nijak nie mógł się od tego wymigać i wyrzucić go na bruk (czego zapewne i tak by nie zrobił z powodu zbyt miękkiego serca). Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko znosić fanaberie tego przeklętego kota. Z racji, iż Wilhelmina była trzymającą się całkiem dobrze pół kocicą i pół mumią, co pewien czas wymagała zmiany bandaży. Niestety, znosiła to gorzej, niż potwornie, czego owocem było szukanie ratunku w każdy możliwy sposób i w każdym możliwym miejscu. Nawet na głowie Candelaria. Tak, jak zwykłe koty nie lubią wody, tak kocie mumie, jak widać, nie przepadały za zmianą bandaży. Przeważnie Wilhelminą opiekowała się siostrzenica mężczyzny, mająca zdecydowanie większy posłuch u tegoż stworzenia, jednak jakimś cudem udało jej się uciec z rąk dziewczyny i to prosto do gabinetu. Cóż za niesłychany pech! Akurat, kiedy ktoś pukał do drzwi!
– Straszku, czy mógłbyś otworzyć drzwi? – zawołał Candelario, próbując ze wszystkich sił stłumić łzy, które cisnęły mu się do oczu.
Po chwili zza drzwi jego gabinetu dobiegł cichy, drżący ze strachu głosik.
– Ale paniczu, przecież wiesz, że bardzo się boję. A co, jeśli czeka tam wygłodniały wilkołak, który nie myśli o niczym innym, jak żeby tylko mnie pożreć albo paskudne chochliki, które chcą wedrzeć się do domu i zjeść wszystkie nasze zapasy? Panicz sobie lepiej z nimi poradzi, niż ja. Ja... Ja zupełnie nie wiedziałbym, co zrobić!
Candelario westchnął.
– Za drzwiami na pewno nie ma żadnego wilkołaka! Ani chochlików. Tam z pewnością czeka jedynie niegroźny, zniecierpliwiony pacjent – odparł. – Straszku, zlituj się! Ten wstręty kot siedzi mi na głowie! – zawołał po chwili błagalnym głosem.
Ni w ząb nie widział jak odczepić kocicę od swojej głowy. Za każdym razem, gdy tylko zbliżał do niej ręce, czuł, jakby zatapiała głębiej pazury w jego ciele. Zapewne jedynym sposobem było poczekanie, aż Wilhelmina sama zechce zejść i męczenie się do czasu, aż tego nie zrobi. W dodatku wydawała się już nie tyle przestraszona, co oburzona faktem, iż mężczyzna śmiał nazwać ją „wstrętnym kotem”. Tak, tak. Pomimo tego, iż była zwierzęciem, Wilhelmina rozumiała, bądź zdawała się rozumieć, każde słowo z ludzkiej mowy. Było to nad wyraz niepokojące i uciążliwe, chociażby w sytuacjach takich, jak obecna. Straszek jeszcze chwilę jąkał się i ociągał, po czym udał się do drzwi. Zapewne był przerażony jeszcze bardziej, niż oczekujący przyjęcia u Candelaria chłopiec. Otworzył zasuwę i pociągnął za klamkę, rozpościerając drzwi przed gościem. Tym samym mógł się za nimi ukryć w razie ewentualnego ataku, jeżeli jednak okazałoby się, iż jego teoria z wilkołakiem miała w sobie trochę prawdy. Chłopca zaś jeszcze bardziej przeraziły samootwierające się drzwi-widmo. Znów miał ochotę uciec, jednak nie po to zaszedł tak daleko, by wycofać się, kiedy był już prawie u celu. Przeszedł przez próg niepewnym krokiem. Tymczasem Straszek ostrożnie wyjrzał zza drzwi. Widząc przed sobą małego chłopca, a nie, jak na początku sądził, wilkołaka, zdecydował się na opuszczenie kryjówki. O ile młokos nie wydawał się Straszkowi upiorny, o tyle mały gość prawie podskoczył i pisnął na jego widok. Ku przerażeniu chłopca, osoba otwierająca mu drzwi wyglądała niczym żywy strach na wróble. W istocie, było to właśnie jego pełne miano, jednak domownicy określali go zdrobniale Straszkiem. Nosił na głowie workowatą maskę zrobioną z grubego, jutowego materiału, w której wycięto tylko jedną dziurę na oko. W miejscu, w którym powinna znajdować się druga, widniał duży guzik. Na upiornej masce wyhaftowano nawet uśmiech, niestety, dosyć krzywy. Upiornej całości dopełniał stary, znoszony strój kamerdynera, połatany tu i ówdzie niepasującymi kolorystycznie skrawkami materiału. Gdy pierwsza fala przerażenia minęła, chłopiec zdał sobie sprawę, że Strach na wróble nie należał do osób zbyt postawnych. Ba! Zarówno postury był drobnej, jak i wzrostu. Nawet głosik miał dość cienki. Można by pomyśleć, że to jedynie dzieciak w kostiumie na Halloween, tyle, że do Halloween było jeszcze ładnych parę miesięcy.
– W-witamy w k-klinice – wyjąkał Straszek do gościa, po czym drżącą ręką wskazał w głąb korytarza, chcąc zaprowadzić go do gabinetu Candelaria.
Chłopak udał się za Strachem na wróble. Stanęli przed drzwiami, na których wisiała mosiężna tabliczka z napisem „Gabinet”. Straszek cicho zapukał, po czym nacisnął klamkę. Widok, który ukazał się oczom ich obojga sprawił, że krzyknęli tak donośnie, iż ciężko było zgadnąć kto wydał z siebie głośniejszy okrzyk przerażenia. Chcieli uciekać jak najdalej, jednak każdy pomyślał o innym bezpiecznym miejscu, toteż chcąc biec w przeciwnych kierunkach, wpadli na siebie z impetem i wylądowali na podłodze.
– Wszystko z wami w porządku? – spytał z troską Candeliario, choć był ostatnią osobą, która powinna o to kogokolwiek pytać.
Całą facjatę umazaną miał czerwoną posoką. Czując dziwne łaskotanie na czole, w istocie będące spowodowane ściekającą po nim małą strużką krwi, nieopacznie przetarł twarz dłonią. W ten sposób rozmazał tę niewielką plamkę w taki sposób, iż jego obrażenia zdawały się co najmniej dziesięć razy poważniejsze, niż w rzeczywistości były. Ba, przypominał ofiarę tragicznego wypadku. Tym bardziej, że parę kropli zdążyło skapnąć na jego biały, lekarski kitel. Wilhelmina, dotychczas urzędująca na głowie Candelaria, siedziała na biurku, jeżąc się, sycząc i prychając. Wtem dało się słyszeć cichy, miarowy tupot dobiegający z korytarza. Po schodach wolno i ostrożnie schodziła Veronica, przytrzymując się poręczy.
– Wujciu, wujciu, Wilhelmina mi uciekła – powiedziała beznamiętnym głosem, jakby zupełnie nieprzejęta ucieczką kotki, co dość późne przybycie jedynie potwierdzało. – Ale widzę, że już ją znalazłeś – dodała, gdy stanęła w drzwiach gabinetu.
Pokręciła głową z politowaniem, patrząc na Straszka i pobladłego chłopaczka, trzęsących się ze strachu.
– Jestem z ciebie dumna, boidudku. Nie sądziłam, że jednak przyjdziesz – odezwała się do gościa, jednak rękę wyciągnęła w stronę Straszka, by to jemu pomóc wstać.
Chłopak był zbyt zdezorientowany, by jakkolwiek się odgryźć.
– To twój kolega ze szkoły? – spytał siostrzenicę Candelario, wskazując ruchem głowy na wstającego z posadzki gościa.
– Powiedzmy… O rety, wujku, co ci się stało? – Nawet Veronica zrobiła wielkie ze zdziwienia oczy, jednak do ucieczki i omdlewania było jej daleko.
Po pewnym czasie, gdy Candelario doprowadził swoją twarz do porządku oraz zmienił kitel na niezakrwawiony, Straszek udał się do kuchni, by zaparzyć sobie uspokajającą herbatę z melisy, a Veronica zniknęła na piętrze wraz z wściekle fukającą Wilhelminą, nareszcie przyszła chwila na wysłuchanie małego pacjenta. Przycupnął na krześle umiejscowionym naprzeciw biurka doktora. Candelario siedział z prowizorycznym opatrunkiem na głowie, który z racji bycia prowizorycznym i robionym na szybko, wymagał ciągłego poprawiania. Na szczęście zadrapania przestawały już krwawić. Chłopiec zdał sobie sprawę, że mężczyzna nie wygląda ani trochę profesjonalnie. Właściwie sprawiał wrażenie nieco podejrzanego, zwłaszcza jak na lekarza. Zauważył, że od lewego kącika ust doktorka odchodzi drobna blizna, nadająca jego twarzy wyrazu krzywego, szemranego uśmieszku.
– Na pewno jest pan specjalistą? – wydusił z siebie w końcu pytanie, które kołatało się w jego głowie, od kiedy tylko zobaczył Candelaria nieumazanego krwią.
– Ależ oczywiście! Wątpisz w to?
– Bo wygląda pan bardziej na nastolatka, niż doktora – wyjąkał.
– Wiek to tylko nic nieznacząca liczba! Nic, a nic! – odpowiedział, teatralnie zamachując się przy tym ręką. – Ale jeżeli musisz wiedzieć, pełnoletni jestem już od jakiegoś czasu, więc nic nie stoi na przeszkodzie, bym pracował, pomagając ludziom i innym zagubionym stworzeniom. A więc z czym przychodzisz, mały?
Chłopiec naburmuszył się nieco. Zarówno słysząc użyte wobec siebie określenie „mały”, jak i na myśl, że musi opowiedzieć o dręczącym go koszmarze. W końcu zebrał się na odwagę i wyksztusił:
– W moim domu mieszka potwór.
– Mógłbyś opowiedzieć mi o nim coś więcej?
– No, więc... Wychodzi, kiedy robi się ciemno. Nigdy nie widziałem go całego, bo jak kogoś zauważa, to się chowa. Często w nocy siedzi pod moim łóżkiem. Dotyka mnie, łapie to za nogę, to za rękę, zazwyczaj, kiedy już zasypiam, więc od razu się budzę. Ostatnio ciągle kradnie mi zabawki i słodycze.
Candelario skrzywił się nieznacznie. Czy to aby na pewno była sprawa dla niego? Przecież to dziecko, a dzieci często wplątują potwory i inne mistyczne stworzenia, by zatuszować swoje problemy. Tak, jak na przykład on za młodu kłamał, że to chochliki po kryjomy wyjadały ciasteczka. Może jednak lepiej nie podejmować się tego zlecenia? W końcu bycie „dotykanym” przez potwora brzmiało podejrzanie niepokojąco. Odchrząknął i uśmiechnął się dość krzywo, nawet, jak na swoją bliznę przy ustach.
– Jesteś pewien, że jestem odpowiednim doktorem? Nie wolałbyś, na przykład, porozmawiać z jakimś dobrym psychologiem? Albo chociaż z rodzicami?
– Nawet pan mi nie wierzy?! A pan to się podobno zna na potworach! – oburzył się chłopiec. – Rodzice twierdzą, że zmyślam. Posyłali mnie też do psychologa, ale jak ktoś taki miałby przepędzić tę paskudę i odzyskać mojego dinozaura?
– Dinozaura?
– Tak, dinozaura. To była moja ulubiona figurka, a ten potwór ją ukradł! Trzymałem ją pod poduszką, a kiedy się obudziłem, dinozaura nie było.
Candelario zamyślił się na krótką chwilę.
– I jesteś pewien, że twój dinozaur nie wpadł, dajmy na to, za łóżko?
– Jestem pewien! Za dnia potwór tam nie siedzi, wiec sprawdziłem i go nie było. A dałbym sobie rękę uciąć, że chowałem dinozaura pod poduszkę – odparł, aby po chwili zdać sobie sprawę jak przerażającego sformułowania użył do podkreślenia swojej pewności. – Myślałem, że chociaż tam go nie znajdzie... dodał smutnym głosem, spuszczając głowę.
Mężczyzna westchnął  ciężko. Zupełnie nie wiedział, co począć z tą sprawą.
– Jeżeli chodzi o zapłatę, to mam pieniądze! – chłopiec nagle się poderwał, jak gdyby te słowa miły być jego ostatnią deską ratunku.
I w pewnym sensie były. Candelario poczuł się jak ostatni drań, wyłudzający pieniądze od dziecka za pozbycie się być może wyimaginowanego potwora. Ostatecznie co mu szkodzi zerknąć. Może faktycznie pod łóżkiem dzieciaka siedzi jakaś paskudna, kradnąca dinozaury zmora.
– Tu nie chodzi o pieniądze – westchnął Candelario. – A zresztą... Dobra, młody. Zobaczę co da się zrobić.

Po dotarciu na miejsce, to jest do domostwa małego pacjenta, doktor rozpoczął wnikliwe śledztwo. Na wstępie należało oczywiście dowiedzieć się jak najwięcej o potworze, jakiego przyjdzie mu w ten czy inny sposób unieszkodliwić. W międzyczasie zdążył natknąć się na akurat rodziców chłopca, którzy oświadczyli, iż są gotowi zapłacić każde pieniądze, jeżeli faktycznie uda się wyleczyć ich syna ze strachu przed upiorem zaszywającym się nocą pod jego łóżkiem. To już było coś. Candelario choć na moment przestał się czuć jak przebrzydły drań i naciągacz bez serca, który wyłudza od dziecka ostatnie grosze, zabunkrowane w śwince-skarbonce. Od pacjenta dowiedział się, iż potwór pokazuje się jedynie nocą i jedynie, gdy jest ciemno. To był zdecydowanie dobry trop! Straszydło lubiło też kraść słodycze i zabawki, w tym figurki dinozaurów. Domiszcze było dość przestronne, urządzone nowocześnie, jak na panujące czasy, niezagracone wieloma bibelotami, dzięki czemu cel nie miał zbyt wielu potencjalnych kryjówek. Mężczyzna ostatecznie zdecydował się zastawić pułapkę. Tak, jego zdaniem, najprościej było pochwycić niecnotę. Bogaty w wiedzę o to, co najchętniej porywa potwór, wraz z pacjentem pozostawili przynętę. Wielkiego, kolorowego lizaka. Miał on leżeć bezpańsko na biurku chłopca, aż zapadnie noc, zaś on sam wraz z rodzicami i Candelariem dla niepoznaki gawędzili w salonie, coby nie spłoszyć potwora nienaturalnym zamieszaniem. Siedzenie na kanapie i sączenie ciepłego wiśniowego kompotu z kubka okraszonego wizerunkami zabawnych psich mordek zdawało się mężczyźnie przyjemniejszym zajęciem, niż uganianie się za dziecięcym koszmarem, jednakże swoją pracę musiał wykonać. Nie mógł jednak zupełnie się zrelaksować. Kątem oka wciąż obserwował otoczenie, gdyż zawsze istniała szansa, że ujrzy w korytarzu upiora, który przedwcześnie wypełzł ze swojej kryjówki. Na szczęście, nic, co wymagałoby zmiany planu się nie wydarzyło. W godzinach późnowieczornych rozpoczęło się wyczekiwanie, aż potwór się pojawi. Pokój chłopca był jedynym miejscem, gdzie cel mógł się pojawić, gdyż w każdym innym pomieszczeniu prowizorycznie zapalono światło. Wszystkie drogi ucieczki zostały odcięte. Czekać nie trzeba było zbyt długo. Po minutach zaledwie piętnastu dość spory czarny cień zaczął przelewać się w kącie pokoju. Z bezkształtnej masy wyłoniła się szponiasta ręka, wyciągająca się w stronę pozostawionego na biurku lizaka.
– Teraz! – krzyknął Candelario, po czym wraz z małym pacjentem wparowali do pokoju, otwierając na oścież drzwi.
Potwór został oszołomiony przez snop światła wydobywający się z korytarza oraz zapaloną dosłownie chwilę potem lampę, która przepełniła cały pokój jasnym blaskiem. Syknął głośno i migiem przeturlał się pod łóżko, pozostawiając łup nietknięty.
– Mamy go! Mamy go! – zawołał uradowany chłopiec.
– Na to wygląda.
Candelario przykląkł i zajrzał pod łóżko. Zmarszczył brwi i wydał z siebie ciche „hmm”, które nie zwiastowało niczego dobrego. Cóż, nie takiego widoku się spodziewał. Poza małą, kauczukową piłką, załamaną kredką i kilkoma kurzowymi kotami niczego tam nie było, a już na pewno nie było żadnego potwora.
– Siedzi tam? – spytał wciąż jeszcze rozentuzjazmowany chłopiec.
Oboje widzieli, że jakiś dziwny stwór pałęta się po domu. Teraz nikt nie mógł mu już wmawiać, że wymyśla niestworzone historie, by ukryć swoje nieistniejące problemy. Dorośli mieli to do siebie, że nie lubili zawierzać dzieciom. Przecież to tylko dzieci, co one mogą wiedzieć! A jednak, tym razem to on miał rację i czuł z tego powodu przepełniającą go dumę.
– Nie, nie ma go – stwierdził beznamiętnie Candelario, podnosząc się do pionu.
– A-ale jak to, nie ma?! Musi być! Przecież nie zniknął tak po prostu!
Chłopiec zaczął w panice rozglądać się po pokoju, by ostatecznie utkwić wystraszone spojrzenie w mężczyźnie.
– Przecież wszędzie jest jasno! Jakim cudem uciekł? – kontynuował zalewanie doktora serią pytań.
Tymczasem Candelario przechadzał się wolnym krokiem po pokoju, uważnie studiując każdy kąt. Drapał się po brodzie i wyglądał na zamyślonego. W końcu oparł się o szafę, przykładając głowę do drewnianej ściany.
– Wygląda na to, że go nie złapiemy. Zwiał, spryciarz jeden.
– C-co?! Jak to? – Twarz chłopca wskazywała na to, że jest niemal bliski płaczu.
– A może jednak.
Candelario zamaszystym ruchem otworzył drzwi szafy. Na podłogę z impetem wypadła cienista kulka, rozmiarów mniej więcej jedenasto czy dwunastolatka. Mężczyzna polecił chłopcu, by zgasił światło, co też ten zrobił, choć nie bez obiekcji. Doktor przykucnął obok schwytanego straszydła, gładzącego swoją poobijaną głowę. Wcale nie wyglądało tak przerażająco, jak z początku się zdawało, a raczej – nie wyglądała. Upiór okazał się być upiorką. Dziewczynką o tak białej, że aż sinej skórze i bardzo długich włosach, ulepionych z tańczących cieni. Podobne czarne twory splatały się na jej przydużą sukienkę.
– To bolało – burknęła.
– Masz za swoje – skwitował Candelario. – Czemu męczyłaś tego chłopca? – Wskazał na stojące przy drzwiach dziecko, które wyraźnie wyglądało na zmieszane.
– Bo tak. Bo ja też chciałam mieć zabawki i słodycze.
– I dlatego musiałaś go straszyć i okradać? Bardzo nieładnie, moja panno! Wstydź się! – Mężczyzna pogroził upiorce palcem.
Dziewczę nieco się speszyło i opuściło głowę, aż jej twarz niemal całkiem zakryły cieniste kosmyki.
– Wiem, że nieładnie, ale tak jakoś wyszło. – Podniosła się tak, by znaleźć się twarzą w twarz z Candelariem.
Szepnęła mu coś na ucho, a mężczyzna się uśmiechnął. Po chwili wstał z podłogi i otrzepując spodnie z niewidzialnego kurzu, podszedł do chłopca.
– Młody, mam dobrą i złą wiadomość. Dobra jest taka, że ta panienka nie będzie już sprawiać problemów. Obiecała więcej nie psocić i zwrócić ukradzione zabawki. Niestety, cukierków nie odda, bo zdążyła je zjeść. A zła jest taka, że nadal będzie mieszkać w twoim domu.
Młodzik nie wiedział czy ma się cieszyć, czy raczej obawiać perspektywy spędzenia z potworem więcej czasu. Nawet takim potworem, który jeżeli nie liczyć nienaturalnie bladej cery i żyjących swoim życiem włosów mógł być całkiem uroczy.
– Będzie dobrze. – Candelario położył mu rękę na ramieniu w opiekuńczym geście. – Jestem pewien, że się dogadacie.
Mężczyzna obwieścił rodzicom chłopca, iż problem rozwiązany, jednak powinni zapoznać się z nową lokatorką. Kobiecina niemal zemdlała na widok machającej do niej upiornej dziewczynki. Czasem rodzicom przychodzi pogodzić się z tym, że opowieści ich dzieci nie były jedynie wytworem wybujałej wyobraźni. Młodzik dogonił Candelaria w drzwiach.
– Proszę pana! – zawołał. – Tu jest zapłata – powiedział, wyciągając w jego stronę rękę z pieniędzmi. – Skąd wiedział pan, że schowała się właśnie w szafie?
– Czysty traf. Pomyślałem, że tych gabarytów potwór ze światłowstrętem najprędzej zmieściłby się w szafie, a później usłyszałem dochodzący stamtąd stłumiony śmiech.
– A... Mógłbym wiedzieć, co ona wtedy panu powiedziała na ucho?
Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem.
– Niestety, to nasza tajemnica, ale pewnie niedługo sama ci powie.
– I dziękuję za wszystko. Może jednak nie każdy potwór jest zły i przerażający.
– Z pewnością nie każdy, wierz mi na słowo. Niektóre chcą się tylko zaprzyjaźnić, ale nie bardzo wiedzą jak – odrzekł Candelario, pakując połowę zapłaty do kieszeni. – Dla ciebie za połowę ceny, młody – dodał, widząc zdziwione spojrzenie chłopca. – Trzymaj się.
Złapanie potworka przebiegło pomyślniej, niż mężczyzna śmiał oczekiwać. Zapewne nie było się czemu dziwić, jako że okazał się być tylko zagubioną dziewczynką. Któż by pomyślał, że jej wredne zachowanie było jedynie tak zwanymi końskimi zalotami? A to się chłopak zdziwi, kiedy już się dowie – pomyślał. Nie był pewien czy lepiej mu współczuć, czy raczej zazdrościć, że ma takie powodzenie nawet wśród upiorów i to w tak młodym wieku. Droga powrotna nieco się Candelariowi dłużyła. Ściemniło się doszczętnie, toteż musiał uważać idąc przez las, by przypadkiem o nic się nie potknąć i nie nabawić kolejnych obrażeń. Zahaczył nogą o kamień dopiero, gdy przekraczał już furtkę przed zamkiem, ale na szczęście, udało mu się utrzymać w pionie.  Jakby tego było za mało, za kołnierz skapnęło mu kilka pierwszych kropel deszczu. Dopiero, gdy rozsiadł się w fotelu w salonie poczuł, jak bardzo był zmęczony. Zdążyło rozpadać się na dobre i woda dudniła głośno o szyby. Mężczyzna pociągnął za bandaż owinięty wokół głowy, a opatrunek zsunął mu się na ramiona. Było na nim kilka krwawych plam. Wredne kocisko dało mu ostro popalić. Przynajmniej zadrapania przestały boleć. Candelario uznał, że nie pozostały mu do wypełnienia żadne obowiązki, więc może udać się prosto do łóżka, gdy już zbierze siły na to, by podnieść się z siedziska. Rozmyślania o miękkiej pierzynie przerwało mu pukanie do drzwi. Było na tyle ciche, iż ledwie odznaczało się na tle deszczowego szumu. Mężczyzna uznał, iż może tylko się przesłyszał i to pogoda płata mu figle. Niestety lub stety, po chwili usłyszał kolejne stukanie do drzwi, tym razem głośniejsze. Nie było wątpliwości, iż ktoś naprawdę czekał na zamkowym progu. Westchnął ciężko.
– Straszku, mógłbyś sprawdzić kto to? – zawołał, jednak nie doczekał się odpowiedzi.
Przez chwilę pomyślał, iż może Straszek nie dosłyszał celowo w obawie przed nocnymi marami, z których jedna może czyhać przed drzwiami, jednak już po chwili sam się skarcił za takie niedorzeczne pomysły. Strach na wróble przecież taki nie był! Prędzej odmówiłby, wykręcając się jednym ze swoich nieuzasadnionych lęków, po czym przeprosił za niewykonanie polecenia. Ostatecznie Candelario został zmuszony do podniesienia się z fotela. Opatrunek pozostawił na siedzeniu. Sam był sobie winien – w końcu kto, jak nie on napisał na szyldzie, że klinika zaprasza „o każdej porze dnia i nocy”. Podszedł do drzwi, otworzył zasuwę i nacisnął klamkę. Widok, który za nimi zastał, sprawił, że na moment zastygł w bezruchu. Kiedy ujrzał odzianą w czerń istotę, w oddali rozszalała się burza. Nim zdążył ujrzeć twarz gościa, niebo przeszyła wielka błyskawica. Candelariowi zdawało się, że widzi trupią czaszkę. Przemoknięta, czarna postać trzymała w ręku wielką kosę, zaś na głowie miała duży cylinder przyozdobiony małymi, bodaj zwierzęcymi szkielecikami. Taki widok w środku nocy, podczas szalejącej ulewy zmroziłby krew w żyłach największego śmiałka.
– W-witam w klinice – wykrztusił.

9 komentarzy:

  1. Cudowny <3 Pokochałam od pierwszego przeczytania. Niecierpliwie czekam na kolejny rozdział!
    Ale nie zamierzam się rozpisywać w komentarzu. Gdyby jakaś zbiedzona duszyczka po komentarzach patrzyła, czy opłaca się to czytać to z czystym sercem powiem: tak. Siadaj i nie pytaj, po prostu czytaj! :D <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Okej, to zakończenie daje ciekawy punkt wyjścia ! Kostucha u terapeuty? Tylko pytanie czy bawimy się w 'Siódmą Pieczęć', czy ma problemy ze sobą ;)
    Historia zapowiada się świetnie.
    Troszkę przypomina mi to Dom Pani Foster czy jakkolwiek to się zwało.

    Weny !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za komentarz. Cieszę się, że pierwszy rozdział się podobał.
      „Dom dla zmyślonych przyjaciół pani Foster”? Haha, może rzeczywiście trochę przypomina. W takiej nieco mroczniejszej wersji. ;)

      Usuń
  3. Cytując twoje słowa: " Będzie to próba napisania komedii w klimatach fantasy, jednak trzeba brać poprawkę na dość dziwne poczucie humoru autora.". To bynajmniej nie próba, to arcydzieło! Jak ja dawno już dawno czekałam na coś takiego:) A poczuciem humoru się nie przejmuj, jest wspaniały^^ Ale to prawda, że każdy ma inny...niektórzy czytając moje opowiadanie ni w ząb nie kumają niektórych tekstów mojej bohaterkiXD Ale co tam.

    Poza tym, pomysł oryginalny, przemyslany i zachwycający *Licho kochane, jak ja dawno tak nie słodziłam*...

    Czekam na na kolejny rozdział i gdybyś mogła mnie poinformować o jego dodaniu?:)

    Ps. Mam jedną prośbę, mogłabyś powiększyć troszkę czcionkę, bo jest tak mała, że trudno się czyta *prosi ta, co nosi okulary ze szkłami wielkości denek od szklanej butelki*XD.

    [adeptka-magii.blogspot.com]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Arcydzieło? Nie przesadzajmy, ale naprawdę miło słyszeć (a raczej czytać), że komuś tak się podoba. :)
      Informować o nowych rozdziałach jak najbardziej mogę, choć czy nie wygodniej byłoby dodać bloga do obserwowanych?
      A co do czcionki, jest mała, bo nie przepadam za dużymi, aczkolwiek obiecuję tę kwestię jeszcze przemyśleć.

      I jeszcze jedno. Jestem chłopakiem. xD

      Usuń
    2. Nie wiem Goreś. Tylko Ty to wiesz i jak śmiesz mnie oskarżać? D; W końcu jesteś 'bardzo męski' c;

      Ty dobrze wiesz, że mi się podoba cały zamysł Candelaria, prawda?
      Po pierwsze podoba mi się ogólny zarys fabuły. Natchnij mnie. Wymieniamy się. Ty mnie od tej chwili męczysz o grafikę, a ja Ciebie o teksty, ok? c;
      Śmierć na końcu najlepsza. Bo, na to wychodzi, że to śmieć. Teks oryginalny, uroczy oraz będę czytać. A jak zrezygnujesz tak jak z pisaniem ze Spectro bój się Boru~!
      Ach i uroczy szablon <3

      Usuń
    3. Ależ oczywiście, że jestem! PRAWDZIWY OCIEKAJĄCY TESTOSTERONEM MACHO ZE MNIE. Jak to się mawia w internetach, haters gonna hate.

      Teraz już wiem. ;) Cieszę się, że zamysł Ci się podoba, bo prawdę mówiąc, bałem się, że Candelario wyjdzie mi nijaki.
      Ok. xD Zostanę Twoim osobistym źródłem weny twórczej.
      Dzięki, ale i tak z niecierpliwością oczekuję właściwego szablonu od Ciebie. Hmm, niby ten też jest w połowie Twój ze względu na kody.

      Usuń
    4. Tak, tak. Ty tak bardzo ociekasz testosteronem xD

      Jak to dopiero teraz? Oczywiście, że mi się podoba i nie wyszedł *-*
      Liczę na to. Osobistym.
      Nie. To Tylko kody.

      Usuń
  4. Bardzo dobre i interesujące opowiadanie, któremu nie udało jednak porwać się mojej osoby i zanurzyć jej w opowiadanej historii.

    Na pewno na wielką uwagę zasługuje dość specyficzne podejście do potworów, znane z bajek i pokazujące w przyjaznym świetle istoty, których dzieci się boją. Właściwie poza kotem trudno jest doszukać się postaci negatywnych, chociaż na tak wczesnym etapie jest to normalne. Przy okazji tworzy radosny i nieco zwariowany klimat, który uwielbiam.

    Osobiście nie podoba mi się jednak opis uczuć postaci. W moim wypadku nie sprawił on, że poczuję sytuację, w której znalazł się bohater. Zaczęło się całkiem dobrze, lecz później zbyt wiele uczuć spotkało się w jednym miejscu, rozmywając przez to samą postać chłopca. Nie lepiej jest z człowiekiem zaatakowanym przez kota. Brak w tym realistycznie przedstawionych uczuć bohaterów. Przy czym na samym końcu jest nadzieja, całkiem ciekawie opisana scena przybycia dziwnego gościa.

    Historia przedstawiona ciekawie i będąca naprawdę ciekawym wstępem do dalszej historii. Zabieg z pokazaniem zamku najpierw ze strony chłopca jest bardzo dobrym zagraniem. Ze względu na fakt, że opisującym staje się jakby chłopiec (jego imię mi umknęło), możemy poznać zamek tak pobieżnie, a jego tajemnice odkryć wraz z kolejnymi częściami opowiadania.

    Sam chłopiec wzbudził we mnie kilka pytań. Jego wypowiedzi dodają mu kilku lat, a zachowanie odejmuje. Co więcej miałem wrażenie, że osoba o takich problemach, takim zachowaniu nie powinna sama chodzić po lesie. Co więcej mieszkająca w zamku dziewczyna sprawia wrażenie znacznie od niego starszej. Oczywiście to wszystko można tłumaczyć różnicą charakterów i nie jest to wytłumaczenie złe. Mimo tego czytając miałem mieszane uczucia co zaznaczonego przeze mnie aspektu historii.

    OdpowiedzUsuń

SZABLON WYKONANY PRZEZ TYLER. OBRAZEK W NAGŁÓWKU POCHODZI STĄD.